Dla jasności, żeby nikt nie powiedział i posądził mnie o mówienie nieprawdy. Ten 28 odcinek zapisków skończyłem pisać o godzinie 15.20, jeszcze przed rozpoczęciem pucharowego meczu z „Unią” Warszawa. Może i dobrze, że nie skończyłem tego odcinka wcześniej i że go nie opublikowałem wcześniej. Zrobię to teraz, już po zakończeniu tego spotkania, które jestem o tym przekonany, przejdzie do historii MKS „Korona” Góra Kalwaria, jako jeden z najlepszych meczów, które kiedykolwiek rozegrane zostały na „Sasanka – Arena – Stadium”. Dla mnie jesteście zwycięzcami, dla mnie jesteście bohaterami, dla mnie jesteście wojownikami.

„Gloria Victis” – powtórzę za Marią Dąbrowską, bo można Was porównać tylko do takich niezłomnych wojowników, którzy się nigdy nie poddają, nawet jak zostaną zwyciężeni. Chciałbym, korzystając z okazji pogratulować Wam i Waszemu trenerowi, Mariuszowi Szewczykowi, bo to, czego dokonaliście dzisiaj nie zdarza się codziennie. Gdybyście żyli w czasach Leonidasa, wówczas pisaliby o Was tragedie, a w gimnazjonach o Was by się uczono. Mogę tylko porównać Was do tej garstki Spartan, broniących wąskiego przesmyku Termopile, który otwierał Persom drogę do Grecji. Nie przejmujcie się, że przegraliście karnymi, to jest już tylko loteria. Dla mnie wszyscy, którzy graliście w tym, choćby tylko kilka minut, w tym dramatycznym dosłownie spotkaniu, jesteście wspaniali i wielcy; A Wasz trener, jak Juliusz Cezar, prowadzący swój X legion do bitwy z Germanami nad Renem. I to nie tylko dlatego jestem z Was wszystkich dumny, nikogo nie ujmując. Jestem też dumny dlatego, że mimo podkładanych Wam pod nogi kłód przez bocznego sędziego, graliście do ostatniej sekundy, wierząc do końca, że się uda strzelić choć tę jedną bramkę.

Strzeliliście tych bramek trzy i to Wy przy normalnym sędziowaniu, z boiska winniście schodzić jako nie tylko bohaterowie, ale i jako zwycięzcy. Wasz trener i Wy zasługujecie na najwyższe uznanie przede wszystkim z tego powodu, gdyż byliście zespołem lepszym pod każdym względem piłkarskiego wyszkolenia od drużyny na co dzień występującej w IV lidze. Jeszcze raz to powtórzę, pisząc te słowa o 20.21 dnia 25 września 2019 roku: „Gloria Victis”, ale nie pokonanym. Nikt w Górze nie zapomni o Was, a przede wszystkim o tym, że przez kilka miesięcy stworzyliście pod wodzą Waszego skromnego trenera, rodem z Konstancina, drużynę która gra pięknie, skutecznie, ambitnie i nigdy się nie poddaje, nawet wtedy, gdy dzieje się Jej wielka niesprawiedliwość.

Chapeaux Bas, Nos Courageux Guerriers !!!! Allez les Noirs ou les Blanc et Jaune et Rouges !!!

„Walka” Kosów – MKS „Korona” Góra Kalwaria 2 : 4 ( 0 : )

Skład koroniersów:

1. Bramka: Krzysztof Przepiórka,
2. Linia obrony: od prawej: Przemek Mrówa de Buczynowo Mrowiński – Folek II zwany Młodszym – Jakub Bez pseudonimu Na Razie Jobda,
3. Linia pomocników defensywnych od prawej strony: Jaro z Wincentowa nad Czarną Michalski – Adi z Góry koło Czerska Antosz – Krystian Dudzik z Czaplinka Górnego Dudzicki,
4. Linia pomocników ofensywnych, też jak zwykle od strony prawej ku lewej: Konrad Ale Nie Wallenrod Szymański – Przemek Zowczak de Sosinka Snajper – Konrad Do Nie Upilnowania Przez „OM” Dombek,
5. Linia ataku, choć bez linii: Karol i Kacper Johanson van der Książek.

Razem wszystkich 11-tu, ani mniej ani więcej.

Odwody hetmańskie:

1. Wrota: Marcin Rocky z Mirkowa Rosłonek.
2. Jakub Kuba Biernacki,
3. Tomasz Wilcze Kosy Prosto Z Sycylii Folwarski,
4. Dominik Domin Wojtas,
5. Karol Guzik Guziński,
6. Paweł Bliźniak I Pamrów.

Gole strzelili: Na 1 : 0 Przemek Zowczak (min. 57), na 2 : 0 Karol Ksiażek (min. 62), na 3 : 1 Konrad Dombek (min. 72), na 4 : 2 Tomek Folwarski ( min. 95, w piątej minucie doliczonego czasu)

Żółte kartki: Konrad Dombek w min. 58.

Zmiany: w 75 min. za Przemka Mrowińskiego Paweł Pamrów,
w 80 za Adriana Antosza Kuba Biernacki,
w 85 za Kacpra Książka Karol Guziński,
w 90 za Karola Guzińskiego Dominik Wojtas.

„Radości i smutki, smutki i radości”

Tak w suchych faktach przestawia się ten pierwszy nasz mecz, tak pierwszy, to nie pomyłka, na wyjeździe, a dokładnie w Wólce Kosowskiej lub w Kosowie, bo nikt tego chyba nie rozstrzygnie, gdzie się boisko „Walki” Kosów znajduje. Jedni mówią, że tam, inni znowu, że tu. Nie mi to rozstrzygać. W każdym razie w sezonie piłkarskim 2019/20, a jeszcze ściślej w rundzie jesiennej tegoż że sezonu, udaliśmy się 36 km od Góry Kalwarii w kierunku północno-zachodnim, trochę błądząc po mazowieckich drogach. Dziwicie się, że błądziliśmy w 21 wieku, w epoce GPS-u, Guglowskich Map i tego typu podobnych „zabawkach” ? Ano właśnie, okazuje się, że te zabawki są tak samo niezawodne jak ruska stal, która jak wiadomo: „gniotsa, ale nie łamiotsa”. Satelita jak się okazuje również może na nas w szczerym polu zostawić. My się jednak nie poddawaliśmy, tym bardziej, że przewodników i pilotów wycieczki było nas kilku, min. piszący te słowa, mimo że po turystycznej szkole. Ale po co te narzekania, skoro do Kosowa lub Wólki Kosowskiej dotarliśmy i to nawet z dosyć dużym zapasem czasu.

I piłkarze zdążyli się przebrać, i kibice zaznajomili się z okolicą, bo wiadomo, gdy sklep jest blisko, to i na duszy raźniej. Wcale nie jest tak korzystnie cztery kolejne spotkania rozgrywać u siebie, na swoich śmieciach, jakby się wydawało. Pod względem takiego psychicznego komfortu, to na pewno, ale przecież w końcu kiedyś trzeba pielesze opuścić. I cóż wtedy? Czy na wyjeździe potwierdzi się to, co już się sprawdziło u siebie? Czy dobra passa utrzymująca się w meczach domowych zostanie podtrzymana na obcym boisku? Na pewno podświadomie i trener, i zawodnicy obawiali się tego spotkania, ale nie żeby od razu trząść spodenkami. Nie, czegoś takiego nie było, ale psychika człowieka, jak sama nazwa wskazuje od duszy pochodzi, a dusza jak wiadomo, to zakamarki nieodgadnione. Piłkarzom jest łatwiej, bo mimo początkowego napięcia i przedmeczowego stresu, który sam w sobie nie jest zły, wręcz przeciwnie, pomaga się skoncentrować i mija zupełnie, jeśli nie w czasie intensywnej rozgrzewki, to przynajmniej w pierwszych 15 minutach. Gorzej jest z takimi jak ja i trener, którzy mecz obserwują z boku. Nie da się uciec od takich uczuć, które nimi targają. Wszystko jest ładnie i pięknie, jak pierwszemu strzeli się bramkę, ale gdy ta bramka nie pada, a gra nie układa się tak jakbyśmy tego sobie życzyli, wówczas wierzcie, którzy czytacie te słowa, nie jest wcale przyjemnie, ani tym bardziej do śmiechu.

Siedzisz, kręcisz się na tej „ławce kar” i marzysz sobie, że już jest po meczu, trzy punkty zainkasowane, w tabeli wysoko, kibice śpiewają „okupacyjne kawałki”; w ogóle jest wesoło i radośnie. Ale niestety, po którymś tam naszym niecelnym zagraniu i naszym niezdarnym przyjęciu, następuje nagłe „otrzeźwienie i powrót do niepewnej rzeczywistości w Kosowie (nie mylić z tym słynnym Kosowem w Serbii, o które ginęli i Serbowie, i Albańczycy), gdzie na boiskowym zegarze, którego nie było, dopiero 30 minuta a bramki jak nie mogliśmy strzelić, tak nie możemy strzelić dalej. Gorzej, nie możemy stworzyć sobie dogodnej pozycji do strzału, ba, nie strzelamy w ogóle, poza jednym uderzeniem z 16 metrów w poprzeczkę w 3 minucie i bodajże w 25-tej Jarka Michalskiego. I jeszcze w dodatku do całości, te nie napompowane piłki przez gospodarzy, które odbijały się niczym dawne świńskie pęcherze, którymi po wiejskim świniobiciu bawiły się dzieciaki. Na nasze uwagi, szczególnie do sędziów, że ciśnienie w piłkach nie odpowiada przepisom PZPN, a które mówią, że ciśnienie w piłce, którą się rozgrywa mecze mistrzowskie seniorów powinno wynosić 0,9 bara, wzruszali ramionami, albo jak odpowiadali to tymi słowami w stosunku do naszego trenera, tutaj cytuję słowo w słowo: „mordeczko, nie denerwuj się, wszystko mamy pod kontrolą”. Zdziwiło nas i to bardzo takie podejście do swoich obowiązków przez trójkę arbitrów, a szczególnie poufały, niezwykły sposób zwracania się przez jednego z sędziów bocznych do naszego trenera. Być może słowo „mordeczko” jest takim nowym słowem, zalecanym przez FIFA, a to po to, żeby rozluźnić atmosferę na i wokół boiska, i sfraternizować wszystkich ze wszystkimi. Ciekawy jestem jakby na takie słowo, zresztą pieszczotliwe i używane często przy biesiadnych stołach, zastawionych na pewno nie oranżadą, zareagowałby ów sędzia, gdybym to ja lub trener Szewczyk w stosunku do niego użył tego słowa, dodając jeszcze, „…Ty moja kochana” ? Pozostawmy to bez odpowiedzi. Wracając do poważniejszych spraw i do „naszych baranów”, jak Francuzi mówią. Jeden strzał, może dwa w połówce, nie sądzicie, że to stanowczo za mało, jeśli się chce odjechać o godzinie 18-tej z minutami, z podniesionym czołem? Nie tylko Wy tak sądzicie. I tutaj zgadzamy się, że tak dalej być nie może, że trzeba celniej podawać i dokładniej przyjmować, bo inaczej, to gospodarze, którzy groźnie atakują skrzydłami naszą bramkę, po meczu napiją się piwa, które smakować im będzie podwójnie: po pierwsze dobrze się napić piwka po wysiłku, a po drugie wskazane jest tym bardziej się napić, gdy się pokonało drużynę nie dość, że grającą ładny i nowoczesny futbol, to jeszcze zajmującą wysokie, bo 3 miejsce w tabeli.

Aż mnie nieprzyjemny dreszcz obleciał na samą myśl, że możemy ten mecz przegrać i przez następny tydzień poruszać się po Górze z kapturem na głowie, bocznymi uliczkami i raczej po zmierzchu. Może i ten czarny scenariusz by się spełnił, gdybyśmy nie mieli od lutego takiego stratega i takiego dobrego trenera, jakim jest Mariusz Szewczyk, bo to nie tylko wspaniały i dobry trener, mający już, mimo młodego wieku, bogaty warsztat trenerski, którego nie powstydziłby się niejeden trener z ekstraligi, przechodzący na zasłużoną emeryturę, ale to przede wszystkim trener, który wie z jakimi słowami dotrzeć do chłopaków w momentach, w których rzeczywiście im nie wychodzi i w których po prostu zapomnieli o czym było mówione na odprawie i jakie zadanie przed nimi postawiono.

Mariusz Szewczyk, wychowanek przecież słynnego „Mirkowa”, klubu legendy i klubu, w którym w piłkę potrafili grać tak dobrze jak nigdzie na Mazowszu, może z wyjątkiem małego Karczewa, gdzie prawie w każdym domu rodził się talent na miarę Niedziółki, Trzaskowskiego, Grotyńskiego ( choć ten pochodził z Radości, to jednak poznał się na jego wielkości nie kto inny jak trener, moim zdaniem jeden najlepszych w historii polskiej piłki nożnej, żyjący i pracujący w ciszy i bez rozgłosu, Świętej Pamięci Marian Olszewski) i innych nie mniej znanych, niegdyś obiecujący talent piłkarski, któremu kontuzja przerwała marzenia, uzasadnione i poparte „mirkowską szkołą” (była to szkoła, podobnie jak szkoła karczewska Pana Mariana Olszewskiego, w której główny nacisk kładziono na wyszkolenie techniczne zawodnika i trening głównie temu był podporządkowany – po takim szkoleniu piłkarz, który wchodził do seniorów umiał świetnie „kiwać”, zwodzić, piłka sama mu się do nogi „przyklejała”, umiał podawać z dokładnością jednego milimetra, uderzać każdym sposobem: podbiciem prostym, wewnętrznym, zewnętrznym, a szczególnie sposobem, który rozsławiła Barcelona Xaviego, Busketsa, Gauardioli, Iniesty, Puyola, a którym przed nimi i to dziesięciolecia wcześniej, tak samo dobrze, a może i lepiej, uczono uderzać właśnie w Mirkowie i Karczewie, nazywanym po naszemu wówczas wewnętrzną częścią stopy, a teraz z angielska passem), a obecnie wg mnie trener, który bez problemu i z łatwością mógłby z sukcesami prowadzić zespoły z tej najwyższej półki. Szewczyk to ten rzadki rodzaj trenera, który wie i potrafi jak nikt inny, tak nastawić zespół w przerwie meczu i to nie tylko wtedy, kiedy do przerwy dla nas jest 2 : 0 i tak zmobilizować ( do czego trzeba mieć talent trenerski przede wszystkim, bo tego się człowiek nie nauczy) że na drugą połowę wychodzi drużyna zupełnie inna, odmieniona i po przerwie grająca jak z nut.

Owego przepięknego popołudnia, można nawet powiedzieć, że jak na wrzesień upalnego, nie było inaczej i w drugiej połowie zobaczyliśmy Koronę taką, do jakiej już za kadencji Mariusza Szewczyka się przyzwyczailiśmy: grającą skutecznie i pewnie, wierzącą w swoje możliwości, przecież niemałe, często uderzającą na bramkę a co najważniejsze – wypracowującą sobie dogodne sytuacje do strzelenia bramki. I znów ręce składały się same do oklasków, bo Adi celnie dogrywał, bo Przemo niekonwencjonalnie jak zwykle konstruował akcje, bo Dombas jak zwykle niczym Pan Grzegorz Lato mknął rozpędzony po tym prawym skrzydle, że w końcu moja dusza uspokajała się i napełniała się szczególnym rodzajem tego błogiego stanu, który tylko chyba odczuwają aniołowie w niebie. Po tych kilku zagraniach Jarka, Tomka, który zmienił po pierwszej połowie grającego nerwowo w tym dniu Krystiana (który choć grał przecież bardzo dobrze, to jednak jego młody wiek i niepewne poczynania całego zespołu, szczególnie starszych jego liderów, spowodowały, że nie czuł się na boisku tak jak do tego nas przyzwyczaił ), Szymana i Kacpra, wiedziałem i byłem pewien, że z Wólki Kosowskiej vel z Kosowa wrócimy do Góry z tarczą, jak Spartanie po zwycięskiej bitwie z Atenami pod Mantineją w 418 r p.n.e. Na efekty tej zupełnej metamorfozy koroniersów nie trzeba było czekać długo, bo już w 12 minucie drugiej odsłony, czyli w 57 w ogóle po rzucie wolnym wykonywanym przez Szymana, objęliśmy prowadzenie po uderzeniu końcowym Przemka Zowczaka. Może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że ten rzut wolny był ćwiczony cały czas na treningach. Jak widać opanowali to zagranie do perfekcji, bo jak się nie mylę to najpierw Szyman zagrywał w bok do ustawionego i czekającego już na podanie bodajże Jarka, który zgodnie z wyuczonym schematem przedłużył do Przema, a ten już wiedział, że pozostało mu tylko – umieścić piłkę w siatce gospodarzy.

O tyle jest to ciekawe i bardzo mądrze pomyślane, że przeciwnik spodziewał się zupełnie innego rozwiązania, ale właśnie na tym polegają tego typu wyuczone i szlifowane do perfekcji stałe fragmenty gry, których mamy w rękawie jeszcze wiele, ale nie wszystko od razu możemy pokazać. Po kilku minutach, kiedy „Walczaki” z Kosowa jeszcze się nie pozbierali dobrze po stracie pierwszego gola, dokładnie w minucie 62 i znów po asyście Jarosława ( któremu można, jak jego wielkiemu poprzednikowi na Rusi żyjącemu, na przełomie X i XI wieku, z wareskiej dynastii Rurykowiczów, synowi Włodzimierza Wielkiego, Jarosławowi I Mądremu, nadać ten sam przydomek i jeszcze okrasić go Wielkim ). Niestety nie ustrzegliśmy się, po chwilowym rozluźnieniu 2 bramkowym prowadzeniem, błędu w obronie, który kosztował nas utratę kontaktowej bramki dla przeciwnika, a stało się to w minucie 65 , czyli 3 minuty po strzeleniu przez nas drugiego gola. Takie zachowanie może niepokoić i takiej nonszalancji należy się wystrzegać, jeżeli chce się osiągnąć zamierzony cel, a jaki jest to cel, to każdy z nas chyba wie, więc nie będę tego przypominał. Dobrze, że potrafimy wyciągać wnioski i po chwilowym chaosie, wracamy do swojej normalnej, poukładanej gry, czego rezultatem była przepiękna bramka, strzelona przez Konrada Dombka, w stylu identycznym, jak to czynił przed laty sam Mistrz Pan Grzegorz Lato. Sprytne podanie i niezwykle precyzyjne Przemka Zowczaka, Konrad zamienił w cudowny, dynamiczny rajd, około 30-to metrowy, zostawiający za sobą bezradnych i zbyt wolnych, żeby móc z nim się ścigać obrońców, na gola, którego i my, i kibice na trybunach zapamiętają na długo. A w Kosowie vel Wólce Kosowskiej, na samą myśl o tym szybkim chłopaku, będą powracały koszmarne wspomnienia, które trudno im będzie wymazać z pamięci. Nie dość, że ten potomek piłkarskiej rodziny po mieczu oczywiście, wyprowadził nas na bezpieczne prowadzenie, to przez cały mecz był, jeśli nie najlepszym to jednym z najlepszym w tym dniu na boisku.

Konradzie, w imieniu własnym, dziękuję Ci za taką wspaniałą postawę w tym przecież trudnym dla nas spotkaniu i mama nadzieję, że takich niezapomnianych przeżyć dostarczysz nam wszystkim, a przede wszystkim naszym niezmordowanym tifosi, jeżdżącymI z nami po całym naszym księstwie czersko-warszawskim, jeszcze nie raz i wyrośniesz nam na zawodnika, o którym będą pisać poematy. Tak oto prowadzimy 3 : 1 i już nic wydawałoby się nie może się zmienić. A jednak życie potrafi być przewrotne i pełne niespodzianek, szczególnie w dniu 22 września 2019 roku we wsi Wólka Kosowska vel Kosów. Zanim to nastąpi, w 75 minucie Mrówkę zmienił Paweł Pamrów, a w 80 Adiego Kuba Biernacki. Graliśmy po tej bramce Konrada koncertowo, wszystko nam wychodziło, piłeczka chodziła pomiędzy nogami naszych zawodników jak po sznureczku i kiedy za Kacpra w 85 minucie wszedł Karol Guzicki, nikt nawet nie brał czegoś takiego pod uwagę, że może się wydarzyć takie nieszczęście, taki dramat, można powiedzieć, ale to tylko delikatnie: pech właściwie . Bo oto, gdy czekaliśmy już spokojni o wszystko na końcowy gwizdek sędziego, trzy minuty po swoim wejściu na boisko, rozpędzonego Karola próbował powstrzymać wślizgiem zawodnik gospodarzy. Wszystko stało się tak nagle i szybko, że widzieliśmy tylko Karola spadającego na lewą stronę pleców. Nie mający szans na bezpieczny upadek, jak to zwykle raczej bywa w takich sytuacjach, nasz Guziczek wylądował na murawie z takim okrzykiem bólu, że aż strach było pomyśleć, co to może oznaczać. Tacy jak ja, którzy nie jedną kontuzję widzieli, mogli się domyślać, że nic dobrego to nie wróży. Ale z początku Karol się nawet podniósł i próbował kontynuować grę, niestety ból był tak przeszywający, że po kilku krokach znów upadł i już do przyjazdu karetki pogotowia się nie podniósł.

Po tym całym zdarzeniu, dokonaliśmy zmiany: za Karola, obecnego na boisku tylko 3 minuty wszedł Dominik. Było już po regulaminowym czasie gry, ale sędzia zarządził jeszcze dodatkowe 5 minut. Zdenerwowani i poruszeni kontuzją naszego kolegi daliśmy sobie strzelić w 92-iej drugą bramkę, ale jak się okazało to nie była jeszcze ostatnia bramka tego spotkania, bo w 95-tej minucie, ostatniej minucie doliczonego czasu, Tomek, opalony słońcem Sycylii, dopełnił formalności i głową, jak na przydomek „Sandora Kocisa” (czyta się Szandora Koczisza) przystało, podwyższył wynik na 4 : 2 dla nas i wtedy arbiter główny, kolega „pana mordeczki”, zakończył spotkanie. Radość połączyła się ze smutkiem, bo jak tutaj się radować, kiedy nasz ulubiony zawodnik, Karol Guzik Guzicki, leżał na trawie, otoczony kochającą go najbliższą rodziną, która obecna jest zawsze na jego i Dawida meczach. Tak to bywa. Erka przyjechała i po dwóch zastrzykach znieczulających dopiero można było Karola do karetki wprowadzić. Zawieziono go na Barską, prześwietlono. Okazało się, że obojczyk złamany z przemieszczeniem. Gips na 6 tygodni, a jeśli po sześciu dniach okaże się, że coś jeszcze się zmieniło na gorsze, wówczasKarola czeka operacja, polegająca na zespoleniu złamanego obojczyka metalową częścią. Musimy się modlić, żeby tak się nie stało, żeby już tylko na tym się skończyło, ale i na to, też trzeba być przygotowanym. Jesteśmy z Tobą Karol i dzisiaj z „Unią” w pucharze zagramy dla Ciebie i dla Twoich rodziców, i bliskich Twojemu sercu. Uwierz mi, to nie są puste słowa. Myślimy o Tobie, chociaż wiemy, że wiele pomóc Ci nie możemy. Możemy Cię wspierać dobrym słowem i wygrywać dla Ciebie. A ja, jako kierownik, tylko mogę zaapelować do władz klubowych, aby Karolowi i każdemu, bez wyjątku, kto znajduje się w podobnej sytuacji, spowodowanej kontuzją, starali się tak pomóc tak, aby ta pomoc była zauważalna rzeczywiście, ponieważ najczęściej tak bywa, przynajmniej do tej pory, że zawodnicy doznający poważnych kontuzji, pozostają samymi sobie, bez niczyjej pomocy.

A trzeba pamiętać, że leczenie poważnych urazów wiąże się z dużymi kosztami, które najczęściej musi ponosić zawodnik i jego rodzina. Mówię to jak najbardziej poważnie i jak najbardziej prosić tylko można, nie w swoim imieniu, ale w imieniu takiego Karola i jemu podobnych. Jak zwykle tabela i inne statystyki:

W klasyfikacji strzelców prowadzi oczywiście Tomek z 9 bramkami, strzelonych w swoich 4 występach.