25-go września o godzinie 16.00 stanęły naprzeciwko siebie drużyny, które w poprzednim sezonie 2018/2019 uzyskały awans z klasy „B” do „A” klasy seniorów, zatem teoretycznie zapowiadał się emocjonujący mecz, chociaż biorąc pod uwagę dotychczasowe mecze w „A” klasie i miejsce w tabeli, drużyna z Tarczyna raczej stała na straconej pozycji.
Ostatnie, 13 miejsce; wszystkie mecze przegrane; trzy bramki strzelone, 20 straconych – niezbyt to imponujący bilans przy naszych 12 punktach w pięciu meczach i bilansie bramkowym 22 : 8. Dwóch beniaminków, a jakże inne oblicza tych zespołów. Mariusz Szewczyk ustalił następujący skład w tym dniu: w bramce Rocky, obrona: Szyman – Kuba Jobda – Damian Folwarski – Paweł Pamrów; linia pomocy: Adi – Dudzik-Jarek Szymański – Piotrek Pamrów – Kacper; napastnik: Tomek Folwarski. W rezerwie: Dawid Guzik, Biernaś, Dominik, Mrówa, Wiśnia, Robson. Sytuacja z 40 sekundy spotkania, kiedy to Kacper znalazł się sam na sam z bramkarzem, nie dawała drużynie żadnych złudzeń, kto z tego meczu wyjdzie zwycięsko. Od początku graliśmy szybko, podaniami od nogi do nogi, zaskakującymi przerzutami i często po indywidualnych akcjach dochodziliśmy do sytuacji strzeleckich. Po takiej akcji w 12 minucie meczu Piotrka Pamrowa, piłka odbiła się od bramkarza i trafiła z powrotem pod jego nogi – dobitka była już celna i w ten oto sposób objęliśmy prowadzenie. Mniej więcej w tym samym czasie, z Robsonem policzyliśmy kibiców, którzy przyszli na „Sasanka-Arena-Stadium” i okazało się, że przybyło ich ponad 150 osób. Ta mniejsza ich liczba niż zwykle, gdzie i 300 osób przychodziło, spowodowana była brzydką, jesienną pogodą, która wielu ludzi zatrzymała w domach, a i jak się słyszało dużo ludzi w tym okresie, kiedy raptownie spadła temperatura, po prostu się pozaziębiało. Ale nie o ilości tifosi mieliśmy rozważać, aczkolwiek to też ważny aspekt gry w piłkę nożną, bo przyjemniej jest grać dla kogoś niż biegać przy pustych trybunach.
W 25 minucie meczu Adi, nasz „rotmistrz” wykonywał rzuty wolny, gdzieś tak z około 22 metrów od bramki i tak przymierzył, i tak obliczył sobie tę trajektorię lotu piłki, że ona uderzona wewnętrznym podbiciem prawej nogi, mogła tylko wylądować w prawym okienku Tarczyniaków. Kilka minut później, a dokładnie w 29 minucie 46 sekundzie jak zwykle niezmordowany Szyman przeprowadził szarżę prawą stroną boiska i niczym szwoleżerowie Kozietulskiego na przełęczy Samosierra, przedarł się pod bramkę Tarczyniaków i gdy wydawało się, że jak zwykle poda piłkę w bok któremuś z kolegów, zdecydował się na strzał w kierunku bramki (sam bardzo często zachęcałem Szymana i nie tylko jego, żeby nawet z ostrego kąta próbowali uderzać bezpośrednio, a nie cały czas piłkę posyłać w bok lub po skosie w lewo). Opłacało się ryzyko, bo piłka, uderzona bardzo mocno, zatrzymała się dopiero na siatce, okalającej bramkę UKS Tarczyn, a więc 3 : 0. W minucie 39 na listę strzelców wpisał się Kacper, wypuszczony w klasyczną czeską uliczkę przez Jarka Michalskiego. Ale to jeszcze nie koniec naszej kanonady, bo 43 minucie pierwszej połowy Dudzik i znów z podania Jarka, strzelił dla nas gola piątego, a w 44 minucie i 46 sekundzie, czyli na 14 sekund przed zakończeniem pierwszej połowy, znów Piotrek ustalił wynik po 45 minutach na 6 : 0 dla Korony.
W czasie przerwy Mariusz dokonał 4 zmian, mając na uwadze nasze wysokie prowadzenie: za Kacpra wszedł Robson ( Robert Kacprzak z numerem 95), za Szymana Dominik, a za Jarka Kuba Biernacki; za Rocky`ego, który występuje z numerem 83 między słupkami stanął Dawid Guziński, grający z numerem 96. Gdyby nie jedyna bramka, która padła w 89 minucie spotkania, a strzelona przez naszego najmłodszego zawodnika, a mianowicie, urodzonego w roku 2001 Konrada Dombka, można by powiedzieć, że druga połowa się w ogóle nie odbyła.
Za kontuzjowanego Pawła Pamrowa, w 62 minucie spotkania wszedł na boisko Wiśnia, a minutę później za Tomka wspomniany Dombas. Mrówa natomiast pograł tylko 15 minut, ponieważ w 75 zastąpił Dudzika. I to wszystko. Była to tak słaba połowa w naszym wykonaniu, że gdyby nie sześć bramek strzelonych w pierwszej odsłonie, nikt by nie pomyślał, że to ta sama drużyna. I niech nikogo nie zwodzi fakt z tymi zmianami. Przecież to nie byli nowicjusze i bardzo często to właśnie oni wychodzili w pierwszej jedenastce. Sam nie wiem co się stało takiego, że przestaliśmy raptownie „grać”. Ta drugie 45 minut było tak nudne i takie nijakie, że nawet dziwiłem się kibicom, iż nie opuścili stadionu przed końcem. Pomijając tą fatalną naszą grę w drugiej połowie spotkania, należy jednak się cieszyć z wygranej i to wysokiej, choć gdyby tempo gry cały czas było jednakowe przez 90 minut, mecz ten powinniśmy wygrać wynikiem dwucyfrowym. Jedna, niezaprzeczalna refleksja nasunęła mi się po tym meczu, refleksja, która mówi wiele o tym, jaką drogą może podążać zespół piłkarski i w którym kierunku zmierzać.
Z jednej strony UKS Tarczyn, a z drugiej MKS „Korona” Góra Kalwaria. Ci pierwsi jeszcze rok temu, za kadencji Ryszarda Milewskiego remisują u nas 3 : 3, chociaż to oni jeszcze na krótko przed końcem spotkania prowadzą 3 do 2. Z przebiegu całego meczu, to oni według mnie byli lepszym zespołem. Minęło pół roku, w maju pokonujemy ich, na ich boisku 5 : 0, ale nie wynik jest tutaj najważniejszy, choć kluczowy. Po prostu my poczyniliśmy postępy, a oni stanęli w miejscu; my gramy pod wodzą nowego trenera piłkę ładną dla oka i skuteczną, oni do znudzenia wciąż to samo; my na treningach harujemy, a oni ledwie trenują; my mamy cele, które trener sobie szczegółowo zaplanował, a oni grają od weekendu do weekendu. I teraz popatrzmy i podsumujmy: przez ten rok, oni nie grają gorzej, mam na myśli Tarczyn niż rok temu, to po prostu my gramy lepiej i to my poczyniliśmy takie postępy, że to już właściwie przepaść dzieli jednych od drugich. Sami, zwracam się teraz do Was moi młodsi koledzy, spróbujcie ocenić co się lepiej opłaca czy tkwić w marazmie, w bylejakości i przywiązaniu do złych nawyków, czy też lepiej dać się ponieść i porwać przez kogoś takiego jak Wasz trener, Mariusza z Wielkiego Konstancina Szewczyka, zawierzyć mu i zaufać i podążać wytoczoną przez niego drogą ? Jak widać, Wy tego wyboru dokonaliście i chwała Wam za to; to świadczy o Was bardzo dobrze, to od razu stawia Was wśród tych, którzy postanowili coś w swoim życiu zmienić i którzy zawierzyli nie tylko komuś mądremu, potrafiącemu przekonać Was do swoich idei; Wy uwierzyliście również, a może przede wszystkim w swoje możliwości, uwierzyliście w to, że ciężka praca jednak jest opłacalna. Wy już wygraliście, bowiem wygraliście z niemożnością, z pokusami i wszechobecnym narzekaniem na wszystkich i na wszystko; Wy już wiecie, oczywiście jeszcze nie wszyscy, ale jako drużyna, jako całość, na pewno tak, że nie ma rzeczy w życiu niemożliwych do zrealizowania.
Wy wiecie też jeszcze o jednym ważnym aspekcie, a mianowicie takim, że nie wszystko będzie układało się zawsze idealnie, że będą i chwile złe, a nawet i takie, po których chętnie człowiek zapadłby się pod ziemię. Ale właśnie ta świadomość, ten Wasz wyższy stopień postrzegania rzeczywistości, nie pozwoli Wam zatrzymać się w pół drogi. Dla niektórych, moim zdaniem, taka chwila zdarzyła się w czasie drugiej połowy w meczu u siebie z Tarczynem, ale już drugi mecz, o którym napisałem paradoksalnie wcześniej, a przeczytacie Państwo o nim poniżej, udowodnił, że Wasza psychika jest silna i potrafiąca sprostać przeciwnościom, choć wiadomo, że ta moc i siła fizyczno-psychiczna wzięła się z ciężkiej i wprost tytanicznej pracy, do której przekonał Wasz Wasz trener. Nie zatrzymujcie się ani na moment. Allez!!! Jak mówią Francuzi (comme les Francais parlent {kom le franse parl} ).
UKS Siekierki – MKS Korona Góra Kalwaria
Żadnego jubileuszu nie będzie, bo sezon trwa w najlepsze, ze świętowaniem też należy poczekać do końca rundy przynajmniej. Zresztą tyle się ciekawego działo, szczególnie podczas wczorajszego spotkania wyjazdowego z Siekierkami, że grzechem byłby odpoczynek. Poprzedniego meczu u siebie z Tarczynem, mimo że, wygranego dosyć wysoko, bo aż 7 : 0 jeszcze nie omówiłem (napisałem o tym meczu później, ale umieściłem go wg chronologii, czyli u góry). Bywa tak z człowiekiem, że ma po prostu czasami nawet piłki dość i chciałby, choćby na parę dni od niej odpocząć, ale od niej uciec się nie da, ponieważ ona za człowiekiem chodzi jak cień, jak nie przymierzając agent 007. Tak było i tym razem. Mecz przy Rosochatej ileś tam, czyli 27 na boisku o szumnie brzmiąco nazwie Akademia Piłkarska Progres, gdzie ponoć pracują „wielcy”, „wybitni”, „wszystko wiedzący trenerzy”, miał się rozpocząć o godzinie 15.30, ale godzina rozpoczęcia się przesunęła ze względu na pewne problemy z wyrysowaniem, albo wymalowaniem linii na tym „placu”, gdzie trawa rośnie dla ozdoby, a każda wyrwana jej kępka, obłożona jest podatkiem dochodowym, gdzie „najlepsi z najlepszych” szkolą przyszłych mistrzów kopanej mazowieckiej i polskiej. Na takie górnolotne, bez pokrycia frazesy dają się niestety nabierać rodzice dzieciaków i z naszego klubu również, niektórzy zresztą już się nabrali i płacąc słone pieniądze, liczą na to, że ich pociechy zrobią karierę niczym Robert Lewandowski. Zdają się nie pamiętać jednakże, że pan Robert szkolił się w klubach, gdzie nie pracowali „najwięksi” i „najwybitniejsi” z polskich trenerów i którzy nie posiedli wszelkich rozumów, włącznie na temat utrzyma boiskowych trawników, w nieskazitelnym stanie, po których można się poruszać tylko 5 cm nad ziemią, niczym Hary Poter w „Komnacie tajemnic” i w których to klubach jeśli już opłacano jakieś składki, to tylko symboliczne.
A jeszcze bym zapomniał o jednej umiejętności, którą jeden tych z trenerów, prezesów, piłkarzy, ogrodników w jednym, ze specjalizacją angielsko-irlandzkich trawników, posiadł w stopniu mistrzowskim, a mianowicie malowania linii boiskowych farbą emulsyjną za pomocą własnoręcznie skonstruowanego wózka, malującego linie o szerokości palca wskazującego. W 2001 roku występował w pierwszej edycji słynnego Big Brothera, ale i tam kariery nie zrobił. Ima się różnych rzeczy, bo i ponoć biuro turystyczne na Ursynowie prowadził, prawdopodobnie z takim samym skutkiem jak te linie na boisku przez niego tuż przed meczem wymalowane. Ten „Kazimierz Górski”, powsińsko-siekierkowskiej piłki jest również właścicielem owego obiektu, położonego wśród szuwarów starorzecza Wisły. Dojechać tam można konno, ale tylko wierzchem, a jeśli już wąsagiem, kolaską, furą lub drabiniastym wozem i to tylko w czasach suszy, nie zapominając o tym, aby nie przekroczyć dozwolonej prędkości 5 km na godzinę. Notabene, muszą tam, wśród lasów łęgowych mieszkać lub przynajmniej posiadać jakieś tereny wpływowi ludzie, podobni naszemu herosowi, który na boisku występował z nr 21 na koszulce, na pozycji środkowego obrońcy, a pod koniec nawet w ataku, skoro na owej ulicy Rosochatej, przed lub za mostkiem na jeziorkiem Lisowskim, będącym pozostałością dawnego koryta Wisły, stoi radar pomiaru prędkości. Smaczku owemu radarowi, dodaje fakt, że na drodze znajdują się również progi zwalniające, zwane potocznie „chłopkami” i na której to drodze osiągnięcie prędkości 20 km na godzinę jest po prostu niemożliwe. Sprawdziłem to, bo byłem w owej okolicy, na przedmeczowym rekonesansie swoją wysłużoną kolarzówką i przejechałem obok radaru z szybkością 10 km na godzinę, co i tak mi się wydało szybkością zawrotną.
Powróćmy jednak na obiekt znajdujący się 1200 metrów dalej w kierunku południowym, mijając przepiękne zresztą po lewej stronie przytaczane już jeziorko Lisowskie. Szatnie, a raczej cele, w których naraz może się pomieścić 11 zawodników, pod warunkiem, że jeden się przebiera, a drugi czeka na zewnątrz, ów zbawca polskiej piłki, bohater Big Brothera, nazywa „salonami”, a jak wiadomo z historii, nie każdy może dostąpić zaszczytu przebywania na salonach. W czasach saskich, a później Stanisława Augusta na salonach przebywali szczególnie ci, którzy pobierali stałe pensje u kolejnych ruskich ambasadorów:Nikołaja Repnina, Otto Magnusa von Stackelberga, Jacoba Sieversa oraz w końcu Osipa Andriejewicza Igelstroema, którego o mały włos nie powiesiliby warszawscy jakobini, w czasie insurekcji kościuszkowskiej. A byli to Polacy, których zgodnie okrzyknięto zdrajcami i przedawczykami, jak się wówczas mówiło. Salony owe, znajdują się w zardzewiałym kontenerze, który za czasów swojej młodości, przemierzał trasę Warszawa – Berlin, na platformie pociągu towarowego. Ale ten luksus, którego zażywają wszystkie przyjezdne drużyny, nie ma się nijak do wygód, z których korzystają przed i po meczach sędziowie. Otóż ich „salon” mieści się również w kontenerze, ale postawionym na tym pierwszym, już wspomnianym.
Nie dość, że z tego piętrowego rozciąga się przepiękny widok na łachy wiślane i łęgi porośnięte roślinnością, charakterystyczną dla wód płynących jako to olcha, topola, wierzba, wiąz, jesion vel jasion ( od którego to jak wiemy pochodzi nazwisko jednego z naszych zawodników, aczkolwiek rodem, niestety ani z Siekierek ani z Powsina, który jak dobrze wiemy włącznie spod warecką Ostrołęką należał w wieku XV do jednego z najmożniejszych rodów na Mazoszu i w Królestwie, do rodu Ciołków herbu Ciołek (herbu własnego) z którego to rodu wywodzą się Poniatowscy – ostatni król i jego nie mniej słynny bratanek Józef, który utonął w nurtach Elstery) to jeszcze znajdują się tam zabytkowe fotele, w stylu późnego socrealizmu, na których już niestety ze względu szczupłości salonu usiąść się nie da. Ten wyjątkowy salon dla sędziów ma też tę zaletę, że można, co w innych klubach raczej należy do rzadkości, sędziemu głównemu spojrzeć głęboko w oczy, nie naraziwszy się na dwuznaczne podejrzenia. Gdy sędzia gwizdkiem w końcu dał znać do rozpoczęcia spotkania, wówczas jeszcze nikt nie przypuszczał, włącznie z samym ogrodnikiem wspomnionym, „big brotherem” niedoszłym, trenerem, stoperem (raczej bardziej kojarzącym się z zegarkiem niż pozycją na boisku) w jednym, że mecz ów będzie miał tak dramatyczny, jak grecka tragedia przebieg. Sofokles czegoś podobnego lepiej by nie wymyślił, o Eurypidesie i Ajschylosie nie wspominając. Aczkolwiek bardziej do naszych wypadków pasowałoby określenie tragikomedia.
Gdy wreszcie ów mecz się rozpoczął, na boisko „przyfrunęło” 11-tu następujących naszych, cały czas pamiętając, aby utrzymać tę przepisową 5 centymetrową odległość lewitacji nad trawnikiem: w bramce Rocky, mniej znany jako Rosłonek, a tym bardziej Marcin, na prawej obronie Szyman, na lewo od niego Wiśnia, dalej Jakub bez pseudonimu nadal Jobda, a jeszcze dalej przy lewej, wszystkim wiadomo dlaczego cienkiej linii Damian de Kolonia Czersko Folwarski; następną formację tworzyli: Adrian Adi de Gora Antosz – kapitan oddziału dragonów – Przemek Zowczak de Sosinka – Jakub z Wielkiego Konstnacina Biernacki; na skrzydle prawym – Konrad najmłodszy z oddziału Dombek, a na lewym – Piotr jeden z bliźniaków Pamrów; Oczywiście najbliżej pierwszej falanagi wroga ustawiony – Tomasz Wilcze Kosy Folwarski. Przebieg wstępnych potyczek trochę z boku, trochę na koniach obserwowali tacy jeźdźcy jak: Dawid de Brześce piszący się z Guzowa Guzowski, Karol Kaspar van der Książek, Paweł brat Piotra Pamrów, Jarosław z Wincentowa Michalski, Konrad Sobota zwany Piątkiem, Przemek „Mrówa” z Buczynowa Mrowiński oraz Robert Robson de Czaplino Minor Kacprzak. Zaczęliśmy bardzo ofensywnie i szybko, przeciwnicy nie nadążali za naszymi akcjami i już w 1 minucie 28 sekundzie Przemka Zowczaka szarżującego na bramkę podciął nieprzepisowo obrońca gospodarzy i sędzia musiał wskazać na punkt 11 metrów. Podszedł spokojnie Adi i choć strzelił karnego, to jednak niewiele brakowało, żeby bramkarz obronił ten niezbyt precyzyjny strzał naszego kapitana.
6 minut później, kiedy nasze ataki szybkie i składne trwały w najlepsze, Piotrek zdecydował się na indywidualną akcję. Minął przepięknymi zwodami dwóch zawodników i dopiero zatrzymał się na trzecim, który bezpardonowo „skosił” go równo z tą trawą,( po której biegać naprawdę było rzeczą krępującą) i arbiter główny znów musiał podyktować rzut karny, ponieważ całe zdarzenie miało miejsce w obrębie pola karnego drużyny miejscowej. Myśleliśmy, że Adi tym razem nie podejdzie, speszony tym, że bramkarz o mały włos nie obroniłby pierwszego karnego. Ale Adi to facet o mocnych nerwach i podszedł do piłki, ustawionej na punkcie 11 metrów po raz drugi. Tym razem penalty został wykonany pewnie, chociaż też uderzenie skierowane było w ten sam, lewy róg bramki. 2 : 0 w 7 minucie. Lepszego początku nie można sobie było wymarzyć, tym bardziej, że cały czas nasza przewaga była bezdyskusyjna. Gdy wydawało się, że ten mecz będzie dla nas lekkim spacerkiem po następne 3 punkty, w 11 minucie spotkania, na polu karnym, licząc zapewne, że sędzia po raz trzeci podyktuje 11-tkę, przewrócił się Przemek Zowczak, za co został ukarany żółtą kartką. Lecz jak to Przemek, nie byłby sobą, gdyby odpowiednio decyzji nie skomentował. A jako że, ów komentarz nie był zbyt elegancki i wypowiedziany nie w języku polskim, to wówczas sędzia znów pokazał mu kartonik o żółtym odcieniu, czego konsekwencją oczywiście musiała być od razu kartka czerwona.
Choć od razu to takie pewne nie było i nasza złość skierowana była w stosunku do sędziego głównego, to jednak później okazało się, że decyzja sędziego była jak najbardziej prawidłowa. Teraz niestety, tak jak to czyniłem poprzednimi razy, nie mogę stawać w obronie tego, skądinąd sympatycznego zawodnika. To było bardzo nieodpowiedzialne z jego strony. Podobnie jak w Tarczynie, choć tamta sytuacja miała miejsce już w drugiej połowie, naraził zespół na poważne osłabienie. Przecież do końca spotkania pozostało jeszcze całe 79 minut i to w dodatku na boisku obcym, na którym zawodnicy gospodarzy od samego początku byli, delikatnie mówiąc, nam bardzo nieżyczliwi, a wręcz złośliwi i nas prowokujący, a szczególnie prym wiódł w tym zawodnik z numerem 21 na plecach. Przemek tego nie można Ci wybaczyć (oczywiście żartuję, bo wybaczać można, a nawet trzeba ). Musisz już od dzisiaj przestać w jakikolwiek sposób komentować decyzje sędziów czy też zagrania przeciwników. Po prostu tego nie możesz czynić. Jeżeli trudno Ci zapanować nad swymi emocjami, to plaster będzie tutaj dobrym rozwiązaniem. W przeciwnym razie będę wnioskował o ukaranie Cię na najbliższych Rokach w mieście naszem, stołecznem Czyrńskiem. Ja będę wnioskował o karę „solvere sex sexagenas sine quindecim grossis sub poena quinquaginta” , a jeżeli i to nie pomoże, to nie pozostanie nic innego jak kara bezwzględnej dolnej wieży (in fundo) o chlebie i wodzie na czas 1 roku i 6 tygodni. A na świadków biorę oto tych mężów godnych i honorem się szczycących jako to primus testis Vithus de Gora procurator (rządca), secundus Stanislaus de Prażmowo, tertius vexilifer Przibek de Osiemborowo et quatrus subjudex Żdzieszek de Chinowo. Także, Przemek mamy nadzieję wszyscy, włącznie z Twoim kolegami z boiska, którzy najbardziej byli wściekli na Ciebie, za zgotowanie im swoim nieodpowiedzialnym zachowaniem, nie pierwszym zresztą, hororu, który oprócz Ciebie zgotował nam przedstawiciel klubu Siekierki: prezes, ogrodnik, piłkarz i trener w jednym pakiecie naraz. Pamiętaj o tym, że Serenissimus ksiażę Janusz I Starszy jest znany z dobrego serca, ale jak potrzeba – wieży, takiemu delikwentowi jak Ty, który przywiodłeś go w czasie wspomnianego turnieju (chciałem powiedzieć meczu ) o niepotrzebne nerwy, nie poskąpi, tym bardziej, że od dosyć dawna nie była przez żadnego szlachcica „zamieszkana”.
Przemek, gdyby nie kartki czerwone,
Grałbyś już jak Argetyńczyk Simeone,
Przemek, gdyby nie kartki żółte,
Równałbyś się już z samym Crujfem
Jeszcze wcześniej, bo w minucie 9 Jakub Wiśniewski został ukarany za faul żółtą kartką, a w minucie 10 po przepięknym, długim podaniu Jakuba Jobdy na prawe skrzydło do Konrada Dombka przeprowadziliśmy akcję, która mogła zakończyć się trzecim naszym trafieniem. Nerwowo-chaotyczna sytuacja jaka wytworzyła się po wykluczeniu Przemka Zowczaka przełożyła się na naszą grę. To, co do tej pory było dobre i optymistycznie się zapowiadające prysło jak mydlana bańka. Przeciwnicy przyjęli inicjatywę i to oni zaczęli niebezpiecznie atakować, a my z każdą upływającą minutą popełnialiśmy coraz więcej błędów, szczególnie po naszej lewej stronie. W 17 minucie po jednej takiej akcji gospodarze strzelili kontaktowego gola właśnie z naszej lewej strony, a co najsmutniejsze gola strzelono nam z bardzo ostrego konta. Ale mimo tych przeciwności to my powinniśmy podwyższyć wynik spotkania na 3 : 1. W 26 minucie nasz niezastąpiony Tomasz wyszedł sam na sam z bramkarzem i gdy wydawało się, że sam dopełni formalności, nagle „zmienił zdanie” i podał na lewą stronę do nieobstawionego zupełnie Jakuba Biernackiego, przed którym znajdowała się tylko pusta bramka, która przypomnę – jest szeroka na 7 m 32 cm, a wysoka na 2 m 44 cm. Niestety Kubuś nie trafił lewym passem do pustej bramki z kilku dosłownie metrów. Wszyscy, a przede wszystkim Tomek, który bardzo dobrze zauważył, że Kuba jest jeszcze w lepszej sytuacji niż on, dlatego wybrał ten wariant, z podaniem do niego, byliśmy wprost wściekli, że 100 procentowa sytuacja, która powinna zakończyć się golem, przeszła nam koła nosa.
Ciężko się pozbierać po takich ciosach, które nieomal powaliły nas na wypieszczoną przez „big brothera” trawę. Minutę po naszej „setce” siekierzaki strzelili nam drugiego gola, który właściwie był kopią tego pierwszego. Znów z ich prawej strony, naszej lewej i znów z bardzo ostrego kąta. Bramka trzecia dla nich wpadła w minucie 39. Najpierw Wiśnia, zamiast wybić minął się z piłką, która przeszła mu pomiędzy nogami, a następnie próbował to samo sposobem bramkarskim uczynić Rocky, ale również i jemu nie udało się zatrzymać piłki, która po raz trzeci wylądowała w naszej bramce. Wiśnia nie popisał się, a Rocky tego spotkania nie będzie wspominał najmilej, bo nie grał tak, jak nas do tego już zdążył przyzwyczaić, czyli bardzo dobrze. Dobrze się stało, że zaraz miała nastąpić przerwa, bo nie wiem co by się dalej działo. Przerwa ta przejdzie moim zdaniem do historii, ponieważ nigdy nie widziałem i nigdy nie słyszałem do tej pory, aby trener potrafił tak umiejętnie i z takim przekonaniem nastawić drużynę na drugą połowę spotkania. Tutaj znów byliśmy świadkami nieprzeciętnego talentu trenerskiego Mariusza Szewczyka, który objawia się szczególnie w chwilach dla zespołu trudnych, kiedy nam się zupełnie nie wiedzie. Mariusz jest mistrzem psychologii i wie jakich środków psychologicznej perswazji należy użyć w danym momencie meczu, jak zareagować, w jaki sposób trafić indywidualnie do poszczególnych zawodników.
Ale jak powiedziałem ta jego tyrada w sobotę 6-go października 2019 roku na Rosochatej 27 przejdzie do historii, a ja jako że przy tym obecny byłem, na pewno nie omieszkam, nie raz, nie dwa Państwu o tym wydarzeniu przypomnieć. Po takiej dawce pozytywnych emocji byłem pewien, że ten mecz wygramy, mimo że od 11 minuty spotkania graliśmy w osłabieniu i mimo że, od 39 minuty przegrywaliśmy jedną bramką. Po przerwie od razu na boisku pojawił się Jarek z wielkiego Wincentowa Michalski, a w 48 z powodu kontuzji Damiana Folwarskiego wkroczył na boisko, niczym toreador na arenę, Robert de Czaplino Minor Kacprzak i wiedząc, że jest to piłkarz nietuzinkowy, szybki i potrafiący obroną przeciwnika zamieszać jak mało kto, byłem o końcowy wynik jeszcze bardziej spokojny niż większość zainteresowanych. Jaro zastąpił w drugiej połowie niedoszłego zdobywcę trzeciego gola – Jakuba Biernackiego. Zaczęliśmy od składnych akcji lewym naszym skrzydłem, gdzie brylował Piotrek Pamrów, bardzo dobrze grający zresztą w całym meczu oraz coraz częściej przy piłce widzieliśmy Tomka Folwarskiego, który z najlepszego egzekutora przeistacza się w najlepszego playmakera.
Tomek zaczyna grać tak jak pan Ernest Pohl w Górniku i w reprezentacji, gdy strzelanie bramek nie sprawiało mu już takiej przyjemności. Tak jak pan Ernest, Świeć Panie nad Jego duszą, Tomek i z jednej roli, i z drugiej wywiązuje się znakomicie. W 54 minucie młodziutkiego Dombka zastąpił doświadczony Kacper Karol dwóch imion van der Książek, który już jak wchodzi na boisko, to jest więcej jak pewne, że obrońcy przeciwnej drużyny nie będą mieli łatwego życia przez tych pozostałych do końca meczu 36 minut. I oczywiście wyprzedzając fakty, stało się, jak przewidywałem, ponieważ Karol wprowadził na boisko, podobnie jak Jarek i Robson, lecz nie Brian, nową, ożywczą jakość, którą określa się modnym ostatnio powiedzeniem: „dawać różnicę”. Zatem i Kacper, dwóch imion Karol, jako i Robert, jednego imienia Kacprzak, oraz Jarosław, noszący imię waresko-ruskich ksążąt, dali różnicę, która już w 58 minucie zaowocowała zdobyciem przez byłego „nadstalowca” i to głową wyrównującej bramki. Ten gol strzelony przez „Robsona”, który zupełnie uprawnienie nazwiskiem świetnego niegdyś Anglika, 90-krotnego reprezentanta Anglii i 12- letniego kapitana MU, jest nazywany. Jakby na potwierdzenie, ale z niejakim zastrzeżeniem minutę czy dwie po strzeleniu pierwszego swojego gola w barwach Korony (przypomnijmy, że poprzednio zdobywał bramki dla „Nadstalu”) znalazł się znów w dogodnej, można rzec w bardziej niż dogodnej sytuacji, bo obsłużony, niczym w restauracji pięciogwiazdkowego hotelu, przez Tomka i z kilku metrów, podobnie jak w pierwszej połowie Kuba Biernacki, nie trafił do pustej bramki siekierzaków. Ale od czego mamy Tomka, Wilcze Kosy Folwarskiego, który zrobił to, czego nie dokonał Robert, bo 63 minucie jego bramka dała nam prowadzenie, którego z rąk już nikt nam nie mógł wydrzeć – nawet sędzia główny, którego decyzje czasami były bardziej niż zaskakujące, ale na temat sędziów nie ma co się rozpisywać, bowiem dla naszego związku to jeszcze wciąż temat tabu.
W 68 minucie rzut wolny z około 30 metrów wykonywał Wiśnia i niewiele brakowało, aby niezwykle mocno uderzona piłka prostym podbiciem, ugrzęzła w bramce gospodarzy. 3 minuty później Tomek przyjął piłkę na klatkę piersiową w polu karnym sposobem i w stylu, którego nie powstydziłby się sam król Pele i gdy nasi kibice w liczbie około 70-ciu wstali z miejsc wydawało się, że Tomek po raz drugi w tym meczu pokonał golkipera gospodarzy. Szkoda, że się tak nie stało, by byłaby to chyba najpiękniejsza bramka jaka kiedykolwiek padła nie polskich boiskach i w stwierdzeniu tym nie byłoby żadnej przesady. Po chwili znów nasz Sandor Kocsis, najbardziej widoczny zawodnik w tym okresie gry podał Robsonowi tak precyzyjnie, że wystarczyłoby, aby ten ostatni zamknął oczy, zatrzymał się w miejscu i zapytał bramkarza, który już zdążył bramkę „opuścić” : „panie kolego, wyjmuj pan piłkę z bramki i na środek, bo my nie przyjechaliśmy tutaj, do waszych łęgowych lasów po to tylko, aby zadowolić się pięcioma bramkami”.
Ale jak to w życiu bywa, Robson oczu nie zamknął, nie zatrzymał się w miejscu i przy tym zapomniał wypowiedzieć wyżej przytoczonej kwestii. Gospodarze coraz bardziej świadomi tego, mimo iż, przez większość tego dziwnego spotkania grali z przewagą jednego zawodnika, mecz ten mogą rzeczywiście przegrać, zaczęli grać brutalnie, a prym wiódł na tym polu nie kto inny, jak nasz dobry znajomy „big brother” i zastanawiającym jest, że sędzia główny ukarał go drugim żółtym kartonikiem dopiero wtedy, kiedy od 12 minut znajdował się na ławce rezerwowych i nie za brutalne faule, ale za delikatnie mówiąc niesportowe zachowanie, a nazywając rzecz po imieniu, za chamskie zachowanie w stosunku do naszych zawodników, sędziów i kibiców, którzy pomimo trudności, związanych z samym dotarciem na miejsce z powodów na samym początku wymienionych, przybyli tak licznie z Góry, Czerska, Brześc, Wincentowa, a nawet z Czaplina Maior i Minor, o Buczynowie nie wspominając. Notabene po raz drugi (pierwszy raz w liczbie około 50-ciu nasi kibice stawili się w Wólce Kosowskiej, dwa tygodnie wcześniej, żeby zagrzewać swoich ulubieńców w meczu z tamtejszą “Walką) w historii górskokalwaryjskich klubów mamy do czynienia z czymś tak niezwykłym i zarazem pięknym, a mianowicie, że kibice koroniersów podążają za swymi idolami tak licznie i to swoimi samochodami nawet na mecze wyjazdowe. W niedzielę na powsińskie łęgi przyjechało ich, jak zgodnie w kilku na ławce rezerwowych policzyliśmy, 72 – óch, aby dopingować swoich kolegów, wnuków, braci, mężów i partnerów. Aż się łza w oku kręci. Nigdy nie myślałem, że będę jeszcze świadkiem czegoś tak wspaniałego, czegoś tak ponadczasowego, czegoś tak bezinteresownego. Ci chłopcy i ich skromny trener, o których mam zaszczyt coś niecoś czasami napisać, aczkolwiek zdaję sobie dobrze sprawę, że jestem tylko nieporadnym ich naśladowcą, nie potrafiącym w pełni oddać ich wielkiej klasy i mistrzostwa, bo paradoksalnie ich wielkość,klasa i mistrzostwo polegają na skromności i przede wszystkim na tym, że nie chcą się wyróżniać i nawet się przed tym bronią.
Zawsze mi się marzyło, żeby pracować z takimi ludźmi, którzy jednakowo myślą, którzy jednakowo odczuwają, którzy mają te same cele i którzy owe wyznaczone sobie cele realizują poprzez ciężką pracę i masę wyrzeczeń. Oni nie są nastawieni na branie, oni dają więcej niż otrzymują ,co wcale w dzisiejszych czasach nie jest takie oczywiste. I niech nikt sobie nie uzurpuje prawa do tego, że to, czego dokonali już te chłopaki ze swoim trenerem i mam nadzieję jeszcze dokonają, jest ich zasługą lub ich sukcesem. Wszystko zawdzięczać mogą tylko sobie i ich trenerowi, swojej ciężkiej pracy, inteligencji, talentom. Naprawdę nikt inny się do tego nie przyczynił i nikt im nie pomógł. Jeśli ktoś uważa, że jest inaczej, to po prostu mówi nieprawdę. Odnoszę czasami wrażenie, ale to jest tylko moja opinia, że oprócz nich i ich wiernym i coraz liczniejszym fanom, bo takie słowo jak najbardziej jest na miejscu, nikomu więcej nie zależy na tym, aby tym zapalonym i „zwariowanym” na punkcie piłki młodzieńcom, z samego serca ziemi czerskiej, pod wodzą ich utalentowanego, pełnego nowych pomysłów trenera się powiodło, żeby się im udało cośkolwiek zmienić na lepsze. A ja im odpowiem w tymi oto słowy, prostymi i mam taką nadzieję dla każdego zrozumiałymi: im już się powiodło; im już się udało coś zmienić na lepsze; im już się udało pokonać swoje słabości i swoje ograniczenia. Jak zwykle w takiej sytuacji zdejmuję przed Wami, przez duże „Wu” swój słomkowy a la Jean-Paul „chapeau- hat -kapelusz” i zaraz powracam na łęgi, porośnięte podagrycznikiem pospolitym, kostrzewą olbrzymią, wiązówką błotną i co zaskakujące – – bluszczykiem kurdybankiem (oczywiście, że dla Was drodzy słuchacze nie jest to żadna niespodzianka, że wśród olch, wiązów, topól, wierzb, jesionów i dębów rośnie sobie bluszczyk kurdybanek ). Stanęło na tym, że „big brother” musi się udać do swojego kontenera, kiedyś podróżującego koleją na trasie Berlin – Warszawa – Berlin. Ciekawe czy przypomniał mu się rok 2001, kiedy w podobnym nastroju opuszczał Sękocin ? Prawda jest taka, że na głupotę i „Wielki Brat” nic nie pomoże i „im mniejszy rozum tym większa zarozumiałość”, a „głupich nie sieją, rodzą się sami”, a przysłowia, to dzieło ludzi mądrych, którym nigdy by nie przyszło do głowy, aby mamie Guzików, która jest na każdym naszym meczu z prześlicznym białym pieskiem, nie większym od wiewiórki, nakazać opuścić „stadion” ( jeśli na tej ulicy, która ulicą nie jest Rosochatej ileś tam, czyli 27, znajduje się stadion, to w takim razie od dzisiaj proszę się do mnie zwracać: „księże prepozycie kolegiaty czerskiej” ) i to w słowach, które trenerowi Akademii Piłkarskiej Progres nie przystoją. Zanim powrócę jeszcze do tego wątku, musimy przenieść się na ostatnie minuty spotkania, a ciągnęły się one dla nas bardzo długo, a gospodarzom uciekały tak szybko, jak francuska kolej dużych prędkości TGV (czyta się i wymawia „te-że-we”, le Train a Grande Vitesse, a dosłownie oznacza „pociąg o dużej szybkości”). I znów potwierdziło się to, że nasza drużyna jest świetnie przygotowana fizycznie i motorycznie. Grając w 10-cioma zawodnikami od 11 minuty po prostu „zabiegaliśmy” przeciwnika w sposób podobny do polujących wilków (wilki dzięki swojej niezwykłej wytrzymałością gonią ofiarę dotąd, dopóki ta już nie ma siły uciekać).
Pod koniec meczu biegaliśmy z taką sama świeżością jak na jego początku, a nasze podania z klepki (w dwójkach, w trójkach) działały na gospodarzy tak deprymująco i tak destrukcyjnie, że widziałem to na własne oczy kilkukrotnie, jak zawodnicy Siekierek po prostu zatrzymywali się, nie mogąc nic zrobić i obserwowali na stojąco dalszy rozwój akcji. Niesamowite, ale potwierdzające regułę, że: „trening czyni mistrza”, „że im więcej potu wylanego na treningu, tym mniej w czasie meczu”. Ja dodałbym jeszcze od siebie, że nie trzeba wstydzić się biegania po boisku, bo piłka nożna jest z nim nierozerwalnie związana, ale żeby móc dużo i wydajnie biegać, to najpierw trzeba ciężko pracować w czasie treningów, a jeśli i to nie wystarcza, o czym powtarzam niektórym przy każdej niemal okazji ( a oni wówczas udają, że nie słyszą lub są czymś innym zajęci ) należy biegać dodatkowo. Postawiłbym tutaj znak równości: biegać = trenować; mieć siłę biegać = dobrze grać; „zabiegać przeciwnika” = wygrywać. I nie uwierzę w tego typu stwierdzenia, że dobre i klasowe zespoły, to tylko nienaganna technika, umiejętności taktyczne itd. Ale cóż one razem wzięte znaczyłyby bez bez żelaznej kondycji, bez tzw. „wybiegania”? W 78 minucie meczu Tomka zastąpił Paweł Pamrów, a gdy piątego gola w 90 minucie meczu strzelił Kacper, jego bliźniaczego brata zmienił Konrad Sobota. Była to zmiana bardziej taktyczna, mająca na celu wybicie przeciwnika z rytmu. Kilka minut po tej zmianie mecz się zakończył, a radości chłopaków i naszych kibiców nie było końca. Tylko zachowanie gospodarzy, a szczególnie jednego z nich popsuło tę naszą, w pełni zasłużoną radość. Pan prezes po meczu zachowywał się jak małe dziecko, raczej gorzej, bo dziecko chyba się w ten sposób nie zachowuje. Nie włączył nam światła, a przecież widział, że już robiło się ciemno; także przebranie się w szatni nie wchodziło w rachubę, o kąpieli już nawet nie wspominając, bo była tylko możliwa w jeziorku Lisowskim, położonym od boiska 200 metrów na północ.
Gdyby było cieplej, na pewno byśmy skorzystali z tej „oferty” klubu UKS Siekierki Warszawa ? Wilanów ? Powsin ? Nikt nie zgadł, bo to UKS Siekierki Lasek Łęgowy 3 łamane przez 5 i na tym byśmy skończyli, bowiem nie ma co się długo rozwodzić nad czymś czy nad kimś, co nie rokuje żadnej poprawy i zmiany. Wszakże to my wygraliśmy i to nasi kibice przyjechali do tej oazy, jeszcze nietkniętej cywilizacją, przyrody. Gospodarze nie mieli anie jednego swojego kibica, powtarzam to, ani jednego. Może to sztuka dla sztuki, ale przynajmniej ja „Jej” i w grze, i w takim zwykłym ludzkim podejściu do drugiego człowieka nie zauważyłem. Sztuką jest umieć przegrywać i sztuką jest umieć się zachować, albo przynajmniej przeprosić, jeżeli emocje i nerwy brały górę nad rozsądkiem. To można wybaczyć i to można zrozumieć.
Jak zwykle mała porcja statystyki:
Zapraszam Was wszystkich, tych, którzy na mecze nasze przychodzą i tych, którzy jeszcze tego nie uczynili, na niedzielny mecz 9 kolejki spotkań: 13-go października o godzinie 15.00 przy Wojska Polskiego 44 – „Sasanka-Arena-Stadium”:
KORONA – OŻAROWIANKA II OŻARÓW MAZOWIECKI
ALLEZ!!! 1 LES NOIRS OU LES BLANC ET JAUNE ET ROUGES!!!