Derby gminy, choć w Be klasie,
sporo dymu, szaliki i race.
Autobusem i pieszo, z Baniochy do Góry
Waliły kiboli „Orła” wielkie tłumy.
Gdy się mecz zakończył naszła mnie refleksja
Trochę smutna, trochę śmieszna.

Sobota 28-go października roku 2017 o godzinie 13 naprzeciwko siebie stanęły jedenastki „Korony” z Góry Kalwarii i „Orła” z Baniochy, położonej 9 km od stadionu przy ulicy Wojska Polskiego 44. Pogoda typowo późno jesienna: deszcz, porywisty wiatr, nazwany huraganem:”Grzegorz”, czyli taka, którą określamy „i psa z budy by nie wygonił”.

Psa może nie, ale piłkarzy i kibiców tak. Z Baniochy ich nie brakowało. Na pewno przybyło ich około 200 osób. Prezentowali się wspaniale. Szaliki w barwach klubowych, piszczałki, trąbki i wuzuele. Gdy Baniocha zdobywała gola odpalano race i dymiące petardy.

Wyglądało to bardzo imponująco. Kibice naszej „KORONY” zginęli gdzieś w tłumie rozśpiewanych Banioszaków. Oprócz kilku osób z na czele z panią Kamilą Wojtas i panem Arturem Rokitą, którzy głośno i kulturalnie dopingowali naszą drużynę, była to chicha i ponura grupka, która głośno wyrażała tylko swoje niezadowolenie z gry gospodarzy, co raczej jest na stadionach rzadkością . Zresztą nie tylko to było smutne i pesymistyczne.

Ale lepiej nie poruszać tego tematu.

Zaczęliśmy w następującym składzie: Żelazo, ‘Bliźniak 2”, „Adaś Wrochna”, „Sizar”, „Basi”, „Posti”, „Antek”, „Boro”, „Norek”, „Boniek” i „Bliźniak 1”.

W budce dla rezerwowych, która u nas jest tak skonstruowana, żeby siedzącym tam nie było lepiej niż biegającym po boisku tzn. jest to budka z dachem i bez dachu w jednym, zasiedli: „Delahoja” zwany „Rogerem”, Jasion vel „Jesion”, „Pucio”, „Pepe” z Katalonii rodem, „Szczęsny”, czyli Damian Szcześniak, Sobota, zwany „Piątkiem” oraz „Sapiejka”, szlachcic, rodem z Podola.

`No oczywiście i ja tam z nim byłem, choć miodu ani inszego trunku oczywiście nie piłem. Woda tylko mineralna „Cisowianka”, która od czwartku w mieście bardzo modna. Zaczęliśmy z rozmachem, zaskakując przeciwników zza między zupełnie. Graliśmy szybko, składnie i dokładnie, przyjemnie dla oka. Już w 7 minucie objęliśmy prowadzenie po przepięknej akcji Adasia Szczepka, czyli dwojga pseudonimów: ”Boniek” oraz „Kiejdan”, który zakończył ją „spadającym liściem’ nad zdezorientowanym bramkarzem gości.

Ledwo Banioszaki wznowili grę od środka, było już dla nas 2 : 0. W dziesiątej minucie z około 18-20 metrów „Norek”, rodem z Karoliny, onegdaj Józefowem zwanej, podwyższył wynik z rzutu wolnego.

Strzelił po ziemi w środek bramki, ale bramkarz zasłonięty swoimi zawodnikami piłeczki nie zauważył, która obok jego nogi spokojnie wleciała sobie do siatki. W tym momencie i przez jeszcze około 20 minut na boisku niepodzielnie panowała „KORONA”.

Ja osobiście, niepoprawny optymista, byłem pewny, że ten mecz wygramy i to wyższym jeszcze wynikiem. Może i by tak się stało, gdyby „Boro” w pewnym momencie przez nikogo nie niepokojony zdecydował się na strzał z 15 metrów. On sam chyba nie wie dlaczego nie strzelał. Powiedzenie, że nie wykorzystane sytuacje się mszczą, zawsze jest aktualne. Zamiast „upokorzyć” ostatecznie aktualnego lidera, po indywidualnym błędzie Pawła Pamrowa, goście po celnym trafieniu Krystiana Kaczorka, zdobyli kontaktową bramkę.

Na gorącą herbatkę z dodatkiem bakterii, które zafundowały nam miejskie wodociągi, schodziliśmy mimo wszystko w optymistycznych nastrojach. Jednak to Orzeł narzucił swoje warunki gry w drugiej połowie. Ich ataki skrzydłami były naprawdę groźne, szczególnie te przeprowadzane przez Mateusza Kanabusa i Michała Krzysztoszka.

Ten ostatni zresztą należał obok Adasia Szczepka z naszej strony do najlepszych zawodników spotkania, według mnie oczywiście. Te akcje chociaż groźne, to do 59 minuty zatrzymywały się skutecznie na naszej obronie.

Ale oczywiście jak zwykle to bywa w naszym zespole ktoś musiał przecież nawalić, „dać ciała” jak to się mówi w żargonie nasto-i dwudziestolatków. W sytuacji zupełnie niegroźnej, parę metrów, wydaje mi się, że góra dwa, trzy metry tam było od linii końcowej, piłkę chciał wybić „Boro” i nawet krzyknął jeszcze „po bramkarsku” „moja”, będąc pewny swojej interwencji. Niestety „Gajuszowi, Juliuszowi, Kajzarowi” chyba herbatka zaszkodziła, ponieważ ubiegłszy „Bora”, próbował wybić piłkę z naszego pola karnego, ale tak niefortunnie, że trafił piłką w jego goleń, a ta odbiwszy się przez nikogo niepokojona, wpadła sobie ku uciesze Banioskich kibiców do naszej pustej, biednej bramki.

Cóż w takie sytuacji mógł zrobić Piotrek Żelazo? Ano tylko spojrzeć za siebie, przeklnąć pod nosem i obróciwszy głowę w lewo, zobaczyć jak wybuchają kolorowe race i dymne petardy. Wrzawa na „żylecie” miejskiego stadionu dała się słyszeć nie tylko na Sasance; w całej Górze słyszeli:” …to moja ukochana… drużyna, to Orzeł gra…”.

To był kluczowy moment tego spotkania. Gdyby nie ten łaskawy i nieoczekiwany dar niebios, a może lepiej będzie powiedzieć, ten prezent podarowany przez nas Baniosze, na pewno mecz potoczyłby się inaczej i wynik tego meczu byłby zupełnie inny.

Na pewno te derby, niezwykle emocjonujące i stojące na bardzo dobrym poziomie, zwycięstwem „Orła” Baniocha by się nie zakończyły. Na potwierdzenie moich słów dwie minuty później Baniocha strzeliła trzecią bramkę. Nie atakowany przez nikogo, podążający swobodnie w kierunku naszej bramki z 20 metrów, strzałem z prostego podbicia pod poprzeczkę, piłkę w naszej bramce umieścił wspomniany wyżej Michał Krzysztoszek.

Riposta „Korony” była natychmiastowa. Po indywidualnej akcji Paweł Pamrów znalazł się w sytuacji sam na sam z bramkarzem. Paweł ni marnuje takich sytuacji.

Był jednym z najlepszym w tym meczu i jeszcze zrehabilitował się za złą interwencję z pierwszej połowy, kiedy to po jego błędzie przeciwnicy strzelili kontaktową bramkę.

Po bramce „Bliźniaka drugiego” nie tylko moje nadzieje odżyły na nasze zwycięstwo. Moim zdaniem również ważnym momentem w tym spotkaniu była zmiana w naszej drużynie, kiedy to „Pepe” zastąpił najlepszego w naszym zespole, i obok Krzysztoszka najlepszego w tym meczu – Adasia Szczepka. Okazało się, że ta zmiana zadecydowała o końcowym wyniku. Kiedy sędzia meczu po zakończeniu regulaminowych 90 minut przedłużył to spotkanie o 5 minut, większość z obecnych sądziła, że derby zakończą się remisem, który śmiem twierdzić, byłby satysfakcjonujący dla obydwu drużyn.

Niestety któż mógł przypuszczać, że świeży i wypoczęty „Pepe” zachowa się w tak nieodpowiedzialny sposób. W sytuacji, kiedy mógł zrobić wszystko i to takiej, która wcale nie groziła utratą gola, „Pepe” „wjechał” na piłkę wyprostowaną nogą, przy okazji faulując napastnika gości. Sędzia nie mógł podjąć innej decyzji, chyba że, byłby tym samym sędzią z Parysowa lub Tarczyna, ale że, to był naprawdę dobry sędzia, moim zdaniem świetnie prowadzącym zawody – wskazał na tzw. „wapno”.

Nogi mi się ugięły, ale nie z powodu rzutu karnego przeciwko nam podyktowanego przez skromnego i grzecznego arbitra. „Zawirowało” mi w głowie po bezmyślnej i egoistycznej interwencji Michała Kasprzyka, nazywanego przez wszystkich „Pepe”.

Owszem pseudo to same, co reprezentanta Portugalii i „Realu” Madryt, ale…

Nie będę się znęcał nad Michałem, który pozbawił nas przynajmniej remisu, z bardzo dobrze przecież grającym „Orłem”. Remis moim zdaniem byłby dobrym wynikiem dla obydwu zespołów. Niestety stało się inaczej. Baniocha nie zmarnowała tak wybornej okazji i w 92 lub 93 minucie tego meczu, czyli już w doliczonym czasie, z karnego strzeliła swojego czwartego gola. My zdążyliśmy jeno wznowić grę od środka. Chwilę po tym sędzia odgwizdał koniec spotkania i ze zwycięstwa to nie my się cieszyliśmy.

Na „żylecie”, opanowanej przez Banioskich kibiców, rozpoczęła się feta. Znów dym z rac i petard zalał stadion przy Wojska Polskiego 44. Mieli z czego się cieszyć. Po pierwsze wygrali derby, a po drugie umocnili się na pozycji lidera.

Schodziłem do szatni wściekły i żal mi było tych zawodników naszej drużyny, którzy nie mieli sobie nic do zarzucenia, którzy dali z siebie wszystko, aby ten mecz zakończył się naszym zwycięstwem. Ale cóż – byli i tacy, którzy, wydaje mi się, swoimi nieprzemyślanymi i nieodpowiedzialnymi zagraniami ten cały wysiłek po prostu zniweczyli.

Nie stało się to po raz pierwszy. W którymś już meczu z rzędu niektórzy zawodnicy zachowują się jak całkowici nowicjusze. Rozumiem, że są młodzi, że dopiero zaczynają grać w seniorach, ale moim zdaniem nie jest to żadne usprawiedliwienie.

Nie można w nieskończoność „prowadzić dzieci za rączkę” i mówić, że przecież są tacy młodzi i wszystko przed nimi. Oczywiście, że cała przyszłość przed nimi, ale żeby takich błędów nie popełniać w nieskończoność, należy zawodników po prostu rozliczać z ich gry, inaczej zabrniemy w ślepy zaułek.

Jacek Makowski, jeden z najlepszych piłkarzy w historii naszego klubu zaczynał grę na stoperze w wieku 14-15 lat, oczywiście w seniorach. MZKS grał wtedy w „A” klasie. Ale moi drodzy, poziom tamtej „A” klasy to dzisiejsza IV liga, a wydaje mi się, ze nawet wyższy był, niż obecnie; zresztą wówczas nie było takiej ligomanii i ekstramanii, nie było szkółek, ani akademii – zawodników z bardzo dobrym rezultatem szkolono w klubach, które się nazywały tak jak się winny nazywać. Ale „revenons a nos moutons”.

Nie ważne, nie będziemy się licytować. Jacek, po prostu, będąc jeszcze trampkarzem, a nie jakimś nawet tam juniorem, nigdy podobnych błędów, jakie popełnili w meczu z Baniochą „Pepe” i „Sizar” nie zrobił, ponieważ mimo młodego wieku był niezwykle skoncentrowany i to w każdym meczu, a przede wszystkim wygrywał pojedynki z napastnikami, bo po pierwsze: był niesamowicie szybki, po wtóre umiał się doskonale ustawiać do piłki i do przeciwnika, po trzecie nigdy nie odbierał piłki prostą nogą lub wślizgiem, szczególnie w polu karnym. Zresztą w tamtych czasach zawodnicy nie grali w tak niebezpieczny sposób jak „Pepe”. Nikomu do głowy by nie przyszło, żeby próbować odbierać piłkę przeciwnikowi w taki dziwny, moim zdaniem, sposób. Wygrywało się pojedynki, Jacek Makowski też, dobrym wyszkoleniem technicznym; a odbiór piłki, to przypominam niektórym nic innego jak jeden z elementów techniki piłkarskiej.

Ja, mimo, że najczęściej grałem w napadzie lub w pomocy, to również potrafiłem odebrać piłkę czysto, bez faulu. Poprzez takie odbiór wychodziłem często na pozycję sam na sam z bramkarzem.

Grając jako już „stary” zawodnik na obronie też nigdy nie próbowałem odbierać napastnikowi piłki wślizgiem lub w podobny, bardzo ryzykowny sposób.

Brak szybkości, spowodowanej upływem lat, nadrabiałem dobrym ustawieniem się na boisku, ewentualnie potrafiłem przewidzieć ruch przeciwnika. Uczono mnie, że najlepiej odebrać piłkę wtedy, kiedy jeszcze przeciwnik jej nie opanował; a jeżeli już to nastąpiło, to wówczas należy zmusić przeciwnika do takiego zwodu czy dryblingu, który nie będzie żadnym zaskoczeniem, a wprost przeciwnie, ułatwi nam czysty odbiór piłki.

Można również też tak blokować zawodnika z piłką, żeby nie miał żadnej możliwości do oddania celnego strzału na bramkę lub celnego podania do swojego partnera. Nie mówię tego, moi młodsi koledzy, aby Was pouczać, ale po to, żebyście zrozumieli jedną zasadę, bez której drużyna nigdy nie będzie wygrywać i odnosić sukcesów.

Chodzi mi mianowicie o to, że odpowiedzialność za swoje zagranie, za swoją interwencję, za swoją stuprocentową sytuację – to nie są puste słowa i frazesy.

One znaczą to, co znaczą tzn. złamanie tej zasady skutkuje odpowiedzialnością przede wszystkim danej osoby. Przestańcie raz na zawsze myśleć jak w ruskim kołchozie: że odpowiedzialność to tylko zbiorowa, że jak przegrywamy to wszyscy – 18-tu chłopa plus trener i kierownik jeszcze.

Jeżeli będziecie wyznawać taką zasadę, to nigdy nie zrozumiecie tego, iż wasz błąd np. faul w swoim polu karnym; niewykorzystana przez was dogodna sytuacja bramkowa, kiedy z pięciu metrów nie trafiacie do pustej „budy”, może skutkować przegraną w danym meczu, że może skutkować spadkiem do niższej klasy rozgrywkowej, że może skutkować straconą szansą na awans do wyższej ligi.

Zapamiętajcie raz na zawsze, że „Wiśnia” dnia 30 października 2017 roku, po „frajerskiej” porażce z „Orłem” Baniocha ogłosił Wam, że skończyła się dla Was era „rozmywanej odpowiedzialności”:
– że za rzut karny przeze mnie spowodowany, nie odpowiada cały zespół, lecz tylko ja odpowiadam osobiście tzn. Iksiński Tadeusz, Cacałko Józiek, Macaszek Stefan i tak dalej i tym podobni.

Wiśnia ogłasza Wam również i wszem, i wobec, że z dnia 30 października powyższego roku skończyła się dla Was era „rozcieńczonej odpowiedzialności”:
– że za niewykorzystaną przez ze mnie stuprocentową sytuację nie odpowiada cała drużyna „Korony”, lecz tylko ja odpowiadam osobiście tzn. Gabasiński Mietek, Wciurka Andrzej czy też Sabulak Wojtek i tak dalej i tym podobni.

Jeszcze jak zwykle rzut oka na tabelę 2 grupy „B” klasy warszawskiej, aczkolwiek lepiej by było owej tabeli nie pokazywać, bo szczycić nie ma się czym:

Jak widzimy nasza pozycja w tabeli nie jest najlepsza, skromnie mówiąc, a szczerze mówiąc, mamy małe szanse, aby awansować do „A” klasy. Wiem odezwą się głosy, że wszystko jest możliwe, bo jeszcze runda wiosenna przed nami. Niby tak, ale czy bardziej to wygląda na zaklinanie rzeczywistości, czy też realnie bierze pod uwagę nasze aktualne możliwości to proszę sobie już samemu odpowiedzieć. Z kronikarskiego obowiązku powiem jeszcze tyle, że w ostatniej kolejce odbyły się tylko trzy spotkania, wliczając nasz mecz z Baniochą. Pozostałe nie odbyły się z powodu takiego, że boiska bardziej przypominały bagniska lub podmokłe łąki. Inaczej mówiąc odbyło się tylko 50 procent spotkań, a 50 się nie odbyło. Niezły wynik.